12.04.2023
Ryszard Grzywacz
Być może słowa te spóźnione są o kilka ładnych lat, jeśli nie kilkanaście, bowiem będą dotyczyć opowiadania czy też minipowieści Jacka Dukaja pt. „Katedra”. Takie „epigonalne” pisanie o kulturze ma jednak tę zaletę, że można, jak mawia młodzież, spojlerować, zakładając, że wszyscy już zdążyli dawno nie tylko przeczytać, ale i po części zapomnieć o Izmiraidach. Skąd zatem bierze się u mnie zainteresowanie tym znakomitym tekstem? „Służbowo”, jak mawiali bohaterowie „Rejsu”. Tekst Dukaja wszedł do kanonu lektur obowiązkowych, więc, chcąc po raz kolejny zdać maturę, musiałem nadrobić… A dlaczego dotychczas mi się to, o zgrozo, nie zdarzyło?! Ano dlatego, że nie potrafię czytać ani literatury SF ani fantasy (wciąż nie jestem w stanie zapamiętać różnicy) i, oczywiście, nie jest to problem tej literatury, tylko mój. Zaprogramowany zapewne w starym jakimś balzakowskim stylu nie jestem w stanie zapamiętać kilkudziesięciu wymyślnych nazw i jeszcze rozpoznawać je na przestrzeni kilkuset stron. Ja nie wiem, czy to jest jednostka chorobowa, ale jeśli ktoś umie leczyć z tej nieumiejętności i obojętności do drużyn pierścieni – płacę złotem.
A tu niespodzianka – Dukaj i jego „Katedra” oraz niezłe stadko maturzystów znających moją ułomność i przyglądających się z sadystyczną ciekawością i satysfakcją: co też ten mądrala teraz zrobi… Pójdzie na zwolnienie? Uda, że zapomniał, że się nie wyrobił…?
Nic z tego! Szach i mat, młodociani sadyści!
Łatwo jednak nie było… Kilka razy zabierałem się i dojeżdżałem, jak mniej więcej zawsze, do piętnastej strony. Albo się budziłem, albo złościłem… No ale przecież „musimy móc, bo z dzieckiem będzie katastrofa!” (żeby zacytować klasyka).
Tak. Zrobiłem to. I to dwa razy. Nie proszę o rozgrzeszenie – polecam! Przed lekturą tekstu autora „Po piśmie” zajrzałem (wszak „maturzysta” ze mnie!) na pewien portal, gdzie przeczytałem… „streszczenie szczegółowe”. „Problematykę” oraz „charakterystykę postaci” odpuściłem sobie, wierząc odważnie w swoje siły… No jakoś musiałem przebić się przez magiczną piętnastą stronę obcobrzmiących nic mnie nieobchodzących wyrazów. Bingo! Oto lekarstwo na moje kalectwo! Ja muszę rozumieć i wiedzieć. I jak już rozumiałem i wiedziałem, co to są Izmiraidy i dlaczego tak się nazywają – tekst mi się otworzył. Polubiliśmy się.
Uważam nawet, że jest liryczny. To przedziwna i rzadka liryka zamknięta w terminy, matematykę z fizyką i teologię.
Naprawdę ulżyło mi, a powyższe wyznanie uznaję za coming out polonisty, zaglądającego do streszczeń. Tyle, że nie „zamiast”, a „przed”.
Głównym bohaterem jest tu Żywokryst – jest to, jak się okazuje, ożywiona wzorami jakaś materia. Jest jej wiele rodzajów. Są te prostsze, z których może powstać mini ogródek na balkonie i są te bardziej skomplikowane – to Żywokryst jest budulcem tytułowej katedry, która jest grobem Izmira. Ten zaś niegdyś poświęcił się dla trojga innych podróżników w przestrzeni kosmicznej – tlenu po awarii było tylko tyle, żeby przeżyło troje, a było ich… czworo… . Od tej pory część wierzących uznała Izmira za świętego, odbywały się pielgrzymki do jego grobu/katedry, rozpowszechnił się kult. Opowiada nam to wszystko ksiądz, który przybywa tam dla ostatecznej weryfikacji świętości Izmira. Ta ma pomóc w podjęciu decyzji o ratowaniu planety z Katedrą bądź nie – zagraża jej jakiś kosmiczny kopniak od innej konstelacji przefruwającej akurat… Tyle, że katedra zaczyna uzależniać… Nie można od tak sobie, jak się okazuje, opuścić planety – przynajmniej narrator nie może. Poza zasięgiem Katedry – umiera. No ale jeśli zostanie – też umrze – zamarznie, bo Izmiraidy jednak nie zostaną uratowane… Nasz narrator/ksiądz zostaje. Odprawia msze i jest coraz bliżej katedry – bada ją i stwierdza, że ona… żyje, porusza się, składa się z nieznanego typu Żywokrystu… Wreszcie staje się częścią katedry. Te ostatnie obrazy są genialnie sfilmowane, jak wiadomo, przez Tomasza Bagińskiego w znanym na całym świecie filmie o tym samym tytule.
Bardzo ciekawą, ale i znaną przecież w polskiej literaturze aż nadto figurą jest Izmir. Osobnik poświęcający się dla innych i uznany za świętego (Konrad, Winkelried, Chrystus, Wallenrod, Kmicic…). Jest on tu jednak (na szczęście!) tylko pretekstem do wybudowania mu grobu… (mam nadzieję, że ta postać mi wybaczy…).
Grób świętego jest arcydziełem sytuującym się pomiędzy materią a człowiekiem. Dukaj znosi opozycje Jana Jakuba Rousseau. Tu natura (człowieczeństwo także to rozumiane biologicznie) łączy siły z cywilizacją (architekturą). Powstaje w ten sposób coś najsilniejszego we wszystkich galaktykach, coś nieopisanie pięknego i monumentalnego, coś czego nie da się opisać – można się tylko tym czymś stać.
Julian Przyboś pytał o katedrę: „kto pomyślał tę przepaść i odrzucił ją w górę?”. Jacek Dukaj odpowiada: Człowiek. Opowieść o hybrydzie człowieka jako części natury z własnym dziełem (architekturą) jest najcudowniejszym, jaki można sobie wyobrazić, hołdem dla architekta. Jest nim adresat, umieszczony przez Dukaja pod tekstem „Katedry” – Antonio Gaudi.
No i to końcowe otwierające, a nie zamykające „Czekamy na architekta”. Jest czy go nie ma? Te Dukajowe msze były kierowane do człowieka czy boga? Autor między wierszami pyta cały czas o to, o co pytał Antonius Block w Bergmanowej „Siódmej pieczęci”, o co pyta kultura od rysunków naskalnych aż po „Liczbę doskonałą” – ostatni film Krzysztofa Zanussiego… .