Jędrzej Soliński
Wszyscy jesteśmy winni, przynajmniej w tym zdaje się Zabużko zgadzać z papieżem Franciszkiem. Ukraińska pisarka, której los osobisty jest przecież tak mocno sprzęgnięty z burzliwymi losami jej narodu i jej młodego państwa, nie ma wątpliwości, że Zachód połknął przynętę „wielkiej rosyjskiej kultury”, którą autorka nazywa „monolitycznie imperialną”.
Scena pierwsza. Czerwiec 2022 r.
Przeglądam program odbywającego się nieopodal polskiej granicy niemieckiego festiwalu. Wśród mniej lub bardziej znanych nazwisk kompozytorów i autorów sztuk teatralnych – a przygotowywano koncerty z muzyką Bacha i Vivaldiego oraz spektakle szekspirowskie – małą drzazgą w oku utkwiło inne nazwisko, pokracznie dla polskiego oka transkrybowane: „Peter Tschaikowsky”. Jeszcze większą solą w oku był raczej brak innych nazwisk – na festiwal nie zaproszono ani jednego artysty ukraińskiego, nie wzięto na warsztat żadnego nawet odprysku ukraińskiej kultury. A bez tego „Tschaikowsky’ego” widać żyć się nie da, nawet po czterech miesiącach barbarzyńskiej wojny. No, ale trudno, nie „Tschaikowsky” napadł na Ukrainę. Tak można było sobie to tłumaczyć.
Scena druga. Listopad 2022 r.
Rozmowa z przeszło osiemdziesięcioletnim dziennikarzem z Niemiec zachodnich, dawnym współpracownikiem m.in. „Die Zeit”, później znanym i swego czasu również znaczącym wydawcą literatury europejskiej. W końcu pada słowo, które paść musiało, nawet, gdy nie chciało się podejmować tematu wojny: Ukraina. I wówczas, prawie dziewięć miesięcy od rosyjskiej agresji, już po Mariupolu, Buczy i Irpieniu, europejski intelektualista na dźwięk słowa „Ukraina” ma do powiedzenia tylko jedno – „A Zełenski nie jest nawet profesjonalnym politykiem. Przecież to komik, nie polityk”. I tylko tyle, nic więcej.
Kiedy już otrząsnąłem się z osłupienia, a następnie powściągnąłem pierwsze słowa – raczej niecenzuralne – które miałem ochotę temu sympatycznemu staruszkowi wykrzyczeć w twarz, powiedziałem: „Za to Putin jest profesjonalnym politykiem i z pewnością spełnia pańskie oczekiwania”. I na tym rozmowa się skończyła.
Następnego dnia papież Franciszek cytuje Dostojewskiego.
A w zaskakująco regularnych odstępach – w jakimś zgoła diabolicznym rytmie – zamachujący się na europejskie przywództwo francuski prezydent Emmanuel Macron z pewnością w głosie wyśpiewuje swój ulubiony refren – apel, by „nie upokarzać Rosji”. Może to nowa odsłona brelowskiej Piosenki starych kochanków, kto wie?
A jeszcze wtóruje mu kanclerz Niemiec Olaf Scholz, wypowiadając w swoim rzekomo przełomowym przemówieniu skandaliczne słowa o niemieckim poczuciu winy wobec obu - ukraińskiego i rosyjskiego - narodów. Rzeczywiście współczucie współodpowiedzialnej za wybuch II wojny światowej stalinowskiej bolszewii waży tyle samo co empatia wobec niemal zmiecionego – biologicznie i kulturowo – przez europejskie potęgi narodu, który znów przelewa krew za swoje prawo do istnienia. Inne myślowe ekscesy kanclerza są powszechnie znane.
I tak można kluczyć, od nieszczęsnego Czajkowskiego, przez rozmieniającego za sprawą skrajnej ignorancji własny autorytet papieża, po te wszystkie rzekome Zeitenwende, w swym radykalizmie podobne kierowcy, który stojąc przed znakiem nakazu jazdy w lewo, skręca w lewo, bo nie ma innego wyjścia. I połączenie tych wszystkich, jakby powiedziała Ewa Szumańska (na długo przed Olgą Tokarczuk!), bizarnych historii mogłoby wydawać się chaotyczne i wynikać z jakiejś podszytej kompleksami lub strachem histerii – bo po cóż się czepiać „Tschaikowsky’ego”?! – gdyby nie ukraińscy pisarze, którzy, obok działających aktywnie na froncie np. Serhija Żadana czy Andrija Lubki, chwytają za pióra i stają do walki nie mniej dziś istotnej. A jest to walka już nie tyle o własną kulturową podmiotowość – bo tę Ukraina sobie już dawno wypracowała – ile o dostrzeżenie i uznanie tej podmiotowości przez tzw. Zachód, nieznośnie zaczadzony miłością do tej „wielkiej rosyjskiej kultury”, nad trupami torturowanych i bezlitośnie mordowanych Ukraińców cytujący Dostojewskiego i zachwycający się muzyką „Tschaikowsky’ego”.
Tę wielką, nierówną, heroiczną wręcz walkę toczą dziś choćby Mykoła Riabczuk i Oksana Zabużko i to właśnie najnowsza książka autorki Planety piołun tłumaczy, dlaczego w chwili równania z ziemią Mariupola granie Czajkowskiego przy jednoczesnej totalnej nieobecności artystów z Ukrainy, nie jest moralnie niewinne.
Najdłuższa podróż, książka pisana na emigracji między kwietniem a czerwcem 2022 roku, to emocjonalne (co jest całkowicie zrozumiałe) wołanie o opamiętanie. Wołanie skierowane do nas – ludzi Zachodu, żyjących w demokratycznych państwach prawa, w których wola i poglądy obywateli przekładają się – przynajmniej powinny się przekładać – na decyzje władz. A poglądy te, powstałe na bazie wieloletnich kłamstw i historycznych fałszerstw, sączących się w towarzystwie ropy i gazu zza murów Kremla, zbierają dziś krwawe żniwo.
Wszyscy jesteśmy winni, przynajmniej w tym zdaje się Zabużko zgadzać z papieżem Franciszkiem. Ukraińska pisarka, której los osobisty jest przecież tak mocno sprzęgnięty z burzliwymi losami jej narodu i jej młodego państwa, nie ma wątpliwości, że Zachód połknął przynętę „wielkiej rosyjskiej kultury”, którą autorka nazywa „monolitycznie imperialną”. I to właśnie ten wielogłowy potwór, którego zwykło się już nazywać „Tołstojewskim”, nakłada nam, jak widać – wciąż – na oczy połudę:
Jest w języku ukraińskim takie nieprzetłumaczalne pojęcie – połuda. Nałożyć komuś połudę na oczy – to coś co w naszych bajkach ludowych bardzo lubi robić siła nieczysta; […] Moja niezmiennie ulubiona bajka to bajka o skrzypku na czarcim weselu: wynajęty przez porządnego, dobrze odzianego pana do grania przez całą noc, od samego rana, u niego na balu, za grube pieniądze, ochoczo się zgodził – dopiero gdy przypadkowo, w przerwie między tańcami, przemył oczy wodą z jakiejś dla niego przeznaczonej miseczki, zobaczył, że ma wokół siebie nie lśniący światłami piękny pałac, tylko nieprzebyte leśne gęstwiny, a panie i panowie w odświętnych strojach, krążący przy jego muzyce, to tak naprawdę rogata i ogoniasta zgraja czartów, która w dodatku zamiast złota podsunęła mu gliniane skorupki.
I tak oto, po latach obserwowania, jak zachodnie elity grały i tańczyły na czarcim balu czekistowskiej Rosji (pamiętam, jak wzdrygnął się niegdyś pierwszy niemiecki dziennikarz, któremu powiedziałam w wywiadzie, że oficer KGB rządzący Rosją to tak, jakby oficer Gestapo stał na czele Niemiec: czyli, upewnił się wstrząśnięty, tak mam napisać? – ale ostatecznie nie napisał, sprawdzałam potem w druku…), nie mogę pozbyć się wrażenia, że oprócz wszystkich elementów historycznej krótkowzroczności, znanych nam z wcześniejszych wojen, elitom tym przeszkodziła w rozpoznaniu w rosyjskim reżimie twarzy nowego nazizmu („raszyzmu”, jak nazywa się w go w Ukrainie) i pozwoliła przeoczyć narodziny wojny również bardzo specyficzna, przez pokolenia konsekwentnie replikowana w zachodnim systemie oświaty rosyjska połuda.[1]
[i] Oksana Zabużko, Najdłuższa podróż, tłum. Katarzyna Kotyńska, AGORA, Warszawa 2023, s. 146 – 147.
To swoiste bielmo, którymśmy zostali zarażeni (albo zaraziliśmy się nim na własne życzenie), jest chorobą, jak pokazuje wojna, śmiertelną. Oksana Zabużko w porywającym i emocjonalnym stylu stara się nam je z oczu ściągnąć. Mimo zrozumiałych emocji, metodycznie i konsekwentnie pokazuje, jak Rosja nie tylko skradła historię Ukrainie – bo sama jest krajem „bez historii” – ale jak z kagiebistowską perfidią i precyzją wymazała Ukrainę z mentalnej mapy kulturowej, którą posługują się Europejczycy.
Na początku Najdłuższej podróży pisarka wyznaje: patrzę w lustro, jakbym uczyła się na nowo rozpoznawać samą siebie.[2] Najwyższy czas żeby Europa przejrzała się w zwierciadle ukraińskiej literatury, najlepiej w tej najnowszej, której moralny mandat do tłumaczenia świata wypisany jest krwią Europejczyków – tych znad Dniepru.
[2] Ibidem, s. 19.
Oksana Zabużko, Najdłuższa podróż, tłum. Katarzyna Kotyńska, AGORA, Warszawa 2023