Ryszard Grzywacz
(Fragment powstającej drugiej części "Przewodnika emocjonalnego po Cieplicach")
W Cieplicach, niedaleko pałacu czas zaczyna wariować nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Tu w każdym zaułku panują inne prawa trwania. Najwolniej i najspokojniej jest wokół kościoła Zbawiciela. Jeszcze słychać zawalającą się w czasie budowy wieżę. Jeśli siąść na jednej z niewielu ławek i wsłuchiwać się długo, nie licząc się z zegarem na owej zawalonej niegdyś wieży, jeśli tak siąść w rzadkiej tu ciszy rozgwaru obleganej restauracji „Wielki Rzym”, to można usłyszeć resztkami zmysłów szelest konduktów i ciszę nocnego cmentarza z sylwetkami granitowych aniołów, pilnujących decorum godności miejsca.
Pomiędzy głęboko podziemnymi gorącymi źródłami a parkingiem przed restauracją jest zapewne zasypany w latach 70. podziemny cmentarz, na którym wciąż ciągną kondukty żałobne i trwa niedokończony pogrzeb. Gdyby asfalt nie był czarny i brudny, widać by było na dole pastora pocieszającego rodzinę i siebie, porządek mogił, bukszpan i gotyckie napisy na nagrobkach. Dawne dźwięki odchodzą w niepamięć, głuszone przez zapach pizzy i pieczonego chleba. Nad tym dawnym, podziemnym dziś, cmentarzem codziennie otwiera bowiem skromne swe drzwi piekarenka. Nad drzwiami ma komin, którym oddycha, wypuszczając jak z fajki strużki zapachów pieczywa. Przedziwnie trafnie mieszają się z liturgią słowa, rozproszonym żółtym światłem w milionie szybek wielkich okien Zbawiciela, perfumami dawnych pogrzebów i całkiem współczesnym oregano.
Do tego osobliwego zestawu podziemnego cmentarza, kościoła, restauracji i piekarni, dochodzi szkoła. Dawne gimnazjum ewangelickie, dzisiaj liceum, pogrążone jest bez ratunku w zmysłowości dawnych pogrzebów i liturgii i dzisiejszego porannego gorącego pieczywa z ziewającym nad nim białym, przyprószonym mąką piekarzem po nieprzespanej nocy. Najgęstsze są poranki, kiedy zapachy w restauracji, wieża i kościół oraz cmentarz – jeszcze śpią, a w zamglonej tej małej przestrzeni dominuje niewyspana nauka i będący kwintesencją życia, zapach pieczywa. Na zaspanych zmarzniętych nogach przemieszczają się powoli fragmenty „Pana Tadeusza”, „Sklepów cynamonowych”, pojemna forma Miłosza i pantofelek obok całki z różniczką. Ale najpierw kusi piekarnia. Ona jest prawdziwszą szkołą. Tam trzeba zdecydować czy pachnąca prostota zwykłej bułki, czy piękna ornamentyka bogactwa serowych rogali, pizzerek i nadziewanych cudów… I zawsze się żałuje, że znów się dało uwieść przepychowi marmolad, posypek i serów…
Za pokaźnym krzakiem głogu, który niegdyś tak uparcie łączył po śmierci Izoldę z Tristanem, chowa się wejście do dawnego gimnazjum, a dzisiejszego liceum.
Główny, najstarszy, późno modernistyczny budynek łączy się z nowszymi, a więc brzydszymi i pozbawionymi jakiegokolwiek gustu przybudówkami. Na szczęście mieści się w nich nudna administracja. Zresztą uczy się tu wszystkiego osobno – w różnych budynkach. Do wychowania fizycznego jest osobny, do nauki języków inny, do czytania książek – biblioteka, do fizyki, biologii, chemii – oddzielna przybudówka. W głównym i najstarszym królują: matematyka i język polski. Uczniowie, zmieniając przedmiot, muszą przewietrzyć głowy spacerem między budynkami, nie można bowiem z wzorem chemicznym w głowie wparować prosto w drzwi, za którymi czyta się Homera czy Witkacego. Niebo przygotowuje kilka razy dziennie każdego ucznia do zmiany dyscypliny…
Popołudnia za to – to już jest orgia zmysłowości. Niesamowite zapachy żeberek, rozgrzanej, niestety nie słońcem, bazylii, pomidorów – wciskają się (i nie ma rady!) przez zamknięte okna do świątyń wiedzy. Na nic „ratio” – kiedy okna kapitulują przed rozbuchaną kuchnią restauracji „Wielki Rzym”; kończy się nagle teoria choćby najszlachetniejszej Czystej Formy w Teatrze, a zaczyna praktyka burczących brzuchów, gęsich skórek, nieuzasadnionych podnieceń, rozpalonych oczu… Pora obiadu to tutaj pora miłości i pożądań. Spóźnione śniadania przestają smakować, za to pozostałe zmysły szaleją: na geografii wszystkie mapy wpadają w półnagi afrykański spocony trans, na fizyce pojawia się gęsia skórka na udach wszystkich, na polskim Jagna znów nie wytrzymuje i oddaje się… pani Bovary… Szkoła, słowem, przechodzi w tryb „orgia zmysłowości”. Wtedy wszyscy nieruchomieją i nasłuchują w podnieceniu. Słyszą często to, co dzieje się pod ziemią. A tam wciąż przyspiesza i zwalnia czas, przybywa nagrobków. Kondukty ciągną, kolejne cisze zapadają. Licealiści wychodzą około piętnastej z pogłębionymi źrenicami, jakby to miejsce zakropiło im oczy atropiną, przekonani o konieczności korzystania z chwili. Widzą do środka.