Ryszard Grzywacz
Wreszcie ktoś to zrobił! Bakchiczna orgia z Bradem Pittem? Proszę bardzo… Czy można chcieć więcej? Można! Nad ową otwierającą film orgią czuwa bowiem… Flea – basista Red Hot Chili Peppers, zamieniony z powodzeniem w rasowego aktora. Sam Brad jest tu postacią tragiczną – gra spadającą gwiazdę wschodzącego Hollywood’u. Nikomu jednak nie przynosi szczęścia…
Jesteśmy w latach dwudziestych, kiedy rodzi się kino współczesne, a umiera kino nieme. Pierwsze „nie nieme” filmy wykluczają bezgłose dotychczas gwiazdy. To wykluczenie to cena za rozwój. Ten ostatni również jest pokazany – od Bunuela aż po „Poszukiwaczy zaginionej arki” i „Matrixa”. Wielki epicki „Babilon” nie skupia się na jednym bohaterze. Oprócz bezradnego gwiazdora, którego zabija własna broń – kino, mamy tu przedziwną parę młodych ludzi kochających ponad życie chyba rodzącą się właśnie dziesiątą muzę. W tle cały blichtr i mechanizmy wczesnej fabryki marzeń. Jej gwiezdne fundamenty to cmentarz. Nie jest to odkrywcza teza, ale film ogląda się świetnie. Ten orgiastyczno – epicki rozmach robi wrażenie. Pewnie, że wolimy „Historię kina w Popielawach”, ale na Brada Pitta warto też czasami popatrzeć. Jest coraz dojrzalszy i wyrasta na jednego z tych największych – powoli zasłużenie dołącza do galerii Nickolsonów, Pacinów, Denirów, Pecków, Redfordów… I trochę też o tym właśnie jest „Babilon”. Partneruje Pittowi na ekranie Margot Robbie, również w roli gwiazdy, a właściwie rozbłyskującej na chwilkę gwiazdki…
Ostatnio mamy modę na autotematyzm w Hollywood. Trzeba trzymać kciuki, bo kto wie, może ów autotematyzm zrodzi dystans i głębszą refleksję… Warto się wybrać do kina na „Babilon”. Ale oglądanie tego filmu ma chyba sens tylko… w kinie… .
„Babilon”, reż. Damien Chazelle, USA 2022